AVS > 30 :: 2007 > 250 :: 2008 > 250 :: 2009 > 250 :: 2010 > 250 :: Gdańsk 1971 ... góral :: ostre :: szosa


O MNIE ...
nick: Flash
miasto: Gdańsk
INFORMACJE
wszystkie km: 118629.26
km w terenie: 18344.86
rekord dobowy: 705 km

SZUKAJ
ARCHIWUM
2022, Styczeń (1, 0)
2021, Kwiecień (1, 1)
2021, Luty (4, 1)
2021, Styczeń (8, 4)
2020, Grudzień (1, 4)
2019, Styczeń (3, 1)
2018, Grudzień (1, 0)
2018, Lipiec (1, 0)
2018, Maj (3, 1)
2018, Kwiecień (10, 1)
2018, Marzec (3, 1)
2017, Grudzień (3, 0)
2017, Październik (1, 0)
2016, Czerwiec (9, 7)
2016, Maj (2, 0)
2015, Maj (1, 4)
2014, Październik (4, 3)
2014, Wrzesień (11, 1)
2014, Sierpień (8, 0)
2014, Lipiec (14, 7)
2014, Czerwiec (6, 0)
2014, Maj (5, 5)
2014, Kwiecień (3, 1)
2014, Marzec (3, 2)
2014, Luty (1, 1)
2014, Styczeń (1, 4)
2013, Grudzień (1, 0)
2013, Listopad (6, 8)
2013, Październik (24, 77)
2013, Wrzesień (19, 8)
2013, Sierpień (21, 21)
2013, Lipiec (27, 23)
2013, Czerwiec (25, 51)
2013, Maj (21, 39)
2013, Kwiecień (13, 43)
2013, Marzec (7, 27)
2013, Luty (2, 11)
2013, Styczeń (17, 99)
2012, Grudzień (10, 68)
2012, Listopad (12, 43)
2012, Październik (12, 39)
2012, Wrzesień (25, 67)
2012, Sierpień (24, 52)
2012, Lipiec (20, 50)
2012, Czerwiec (20, 100)
2012, Maj (28, 455)
2012, Kwiecień (22, 48)
2012, Marzec (9, 37)
2012, Luty (2, 7)
2012, Styczeń (2, 8)
2011, Grudzień (6, 27)
2011, Listopad (20, 33)
2011, Październik (19, 50)
2011, Wrzesień (16, 33)
2011, Sierpień (23, 119)
2011, Lipiec (28, 63)
2011, Czerwiec (26, 63)
2011, Maj (24, 47)
2011, Kwiecień (33, 58)
2011, Marzec (23, 29)
2011, Luty (16, 38)
2011, Styczeń (8, 22)
2010, Grudzień (4, 7)
2010, Listopad (25, 85)
2010, Październik (20, 73)
2010, Wrzesień (31, 47)
2010, Sierpień (34, 67)
2010, Lipiec (4, 28)
2010, Czerwiec (12, 47)
2010, Maj (29, 71)
2010, Kwiecień (27, 120)
2010, Marzec (19, 121)
2010, Luty (4, 31)
2010, Styczeń (19, 153)
2009, Grudzień (17, 71)
2009, Listopad (3, 18)
2009, Październik (16, 45)
2009, Wrzesień (25, 122)
2009, Sierpień (30, 89)
2009, Lipiec (33, 143)
2009, Czerwiec (27, 140)
2009, Maj (2, 79)
2009, Kwiecień (28, 137)
2009, Marzec (23, 68)
2009, Luty (23, 57)
2009, Styczeń (21, 91)
2008, Grudzień (22, 162)
2008, Listopad (21, 166)
2008, Październik (24, 170)
2008, Wrzesień (23, 131)
2008, Sierpień (26, 99)
2008, Lipiec (30, 213)
2008, Czerwiec (27, 167)
2008, Maj (26, 105)
2008, Kwiecień (20, 195)
2008, Marzec (12, 114)
2008, Luty (17, 154)
2008, Styczeń (16, 126)
2007, Grudzień (13, 171)
2007, Listopad (8, 64)
2007, Październik (15, 174)
2007, Wrzesień (14, 46)
2007, Sierpień (14, 66)
2007, Lipiec (16, 26)
2007, Czerwiec (10, 10)
2007, Maj (21, 75)
2007, Kwiecień (10, 2)
2007, Marzec (7, 0)
2007, Luty (5, 0)
2007, Styczeń (11, 0)
WYKRES ROCZNY
Wykres roczny blog rowerowy flash.bikestats.pl
NAJNOWSZE FOTY
Po raz kolejny chciałbym szczerze podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do wygrania i zrealizowania mojego projektu Dookoła Europy z Idee Kaffee, głosującym na mnie, wspierającym mnie, wytrzymującym moje zmiany koncepcji, pomagającym w przygotowaniach i w trakcie wyjazdu, wszystkim, którzy mnie gościli na trasie lub po prostu się uśmiechali, firmie Idee Kaffee za zorganizowanie tak ciekawego konkursu, studiu zdrowia i urody Marrakesh za profesjonalną depilację i innym, o których zdarzyło mi się pominąć...

Właśnie dobiegła końca druga edycja Idee Kaffee Challenge. Decyzją internautów, jak i jury wygrał Bartosz Mazerski, który postanowił pobiec w maratonie na Antaktydzie. Gratulacje! :)
Planowany start: marzec 2014... szczegóły na stronie konkursu
Środa, 9 maja 2012, temperatura:
dystans: 148.30 (0.00) km, czas jazdy: 05:27

Dookoła Europy, dzień 8


okolice Alessandrii-...gdzieś nad morzem ,może Arenzano( Spotu zawiesił się ,Tomek uzupełni jak wróci)

Wtorek, 8 maja 2012, temperatura:
dystans: 250.10 (0.00) km, czas jazdy: 09:03

Dookoła Europy, dzień 7


Verona - okolice Alessandrii

Niedziela, 6 maja 2012, temperatura: 16.0
dystans: 328.10 (0.37) km, czas jazdy: 12:37

Dookola Europy, dzien 6


Triest - Verona

Dzialo sie...

Sobota, 5 maja 2012, temperatura: 16.0
dystans: 264.70 (0.00) km, czas jazdy:

Dookola Europy, dzien 5


Ptuj - Triest

Od samego rana było naprawdę ciepło. Od Anke dowiedziałem się, że Ptuj leży nad największym jeziorem w Słowenii, a sam jadąc przez miasto odkryłem, że ma także inne zalety. Jest całkiem urokliwą miejscowością. Spodobały mi się wąskie uliczki i... jakiś festyn. Generalnie Słowenia zrobiła na mnie dobre wrażenie, nie tylko największą ilością obszarów leśnych, widokami, ale i nawigacją, z którą nie miałem najmniejszych problemów. Nawet jeśli był jakiś zakaz jazdy rowerem lub droga, która mogłaby być uciążliwa dla cyklisty, zawsze był jakiś znak sugerujący którędy można pojechać. Czasem była to droga dla rowerów, a czasem inna droga, mniej uczęszczana. Tylko niektóre drogi rowerowe nie nadawały się pod rower szosowy. Poza tym, chyba w żadnym innym kraju nie jechałem z tyloma kolarzami co podczas tego dnia. Różnie, od kilometra do kilku kilometrów.

Most dla rowerów i pieszych:


Najbardziej zachwycały oczywiście widoki górek, nawet kiedy nachylenie sięgało 18% przy pełnym nasłonecznieniu. Na jednym z takich podjazdów dopadł mnie kryzys, czy taką trasą da się to wszystko przejechać. Z zazdrością patrzyłem na niemal poziomą autostradę w oddali (tunele i ogromne wiadukty). Zawsze motywujący był dla mnie widok innego szosowca, nawet jeśli jechał w przeciwnym kierunku. Tych którzy jechali w moim kierunku pytałem, czy przypadkiem też nie jadą do Ljubjany. Niestety nikt nie dał się namówić. Na informację, gdzie planuję dojechać reakcją zazwyczaj było niedowierzanie i słowa uznania. Teraz rozumiem dlaczego, ale z drugiej strony to wcale nie byłoby takie trudne, gdyby przez całą Słowenię nie wiał mi wiatr w twarz, aż do późnych godzin wieczornych.

Dwie gałeczki lodów...


Kiedy dojeżdżałem do stolicy, robiło się już ciemno. Na pewno będę chciał kiedyś odwiedzić to miasto, a wszystko przez to, że niepotrzebnie wbiłem się do centrum starego miasta. Poza „starociami” natknąłem się w Ljubjanie na nocną ustawkę ostrokołowców, mniej więcej w tym samym czasie zaczął padać deszcz. Nie były to uciążliwe opady, ale ciągnęły się przelotnie aż do Włoch i trzeba było uważać.

Pakowność koszulki kolarskiej...


Droga przez górki:




Ljubjana - nie miałem wyboru, przejechałem.


Jechałem do celu z małymi przerwami na zwalczanie senności. Nie przyjmowałem do wiadomości innej opcji. Nie rozglądałem się za żadnym noclegiem. Na jednym z podjazdów jednak omal nie zasnąłem oparty o kierownicę, musiałem przy tym zaprzeć się nogami, aby nie zjechać do tyłu. Do celu w zasadzie było tak niedaleko, ale w linii prostej. Na szosie pustka, jeden samochód na godzinę. Akurat ten jeden się trafił i zatrzymał się jakiś super luksusowy samochód sportowy, a w nim facet który przyjechał w pobliże wypocząć w domku z basenem i jacuzzi. Zaproponował mi, abym wypoczął u niego i rano ruszył dalej, ale się nie zgodziłem.

Pij mleko :)


Pokonałem jeszcze kilka długich podjazdów i zjazdów zanim dotarłem do Włoch. Możliwe, że kręciłem złymi drogami, ale jeśli tak to był to efekt zmęczenia. Myślałem tylko o tym, aby się nie zatrzymywać. Drogi dobre, były moje na całej szerokości. Kiedy nie miałem już co pić natrafiłem akurat w jednej z miejscowości na mlekomat, w którym napełniłem bidon mlekiem. Nie jest to może typowy napój stosowany w kolarstwie, ale lepsze to niż nic. Jeszcze przed granicą zajechałem pechowo na stację benzynową, gdzie zaliczyłem pierwszy upadek. Kałuża okazała się być plamą oleju. W sumie to niedbalstwo pracowników stacji, aby na środku placu była plama nie posypana sorbentem. Nic mi się jednak nie stało. Straciłem jednak lusterko i porwała się kurtka na rękawie.

Z całą pewnością zjazd do Triestu musi być fantastyczny, dla mnie jednak był po prostu niebezpieczny i tym samym trudny, gdyż zdawałem sobie sprawę z tego co się działo. Na długim krętym zjeździe po prostu zasypiałem na każdym prostym odcinku. Po obu stronach gęsto zaparkowane auta, czasami wąsko i po bruku, miejscami mokro, rozpędzałem się co z kolei trochę mnie budziło i w ostatniej chwili hamowałem przed kolejnym zakrętem... i tak kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Wydawało mi się, że ten zjazd trwał godzinami. W centrum spotkałem czterech wesołych Włochów, którzy mimo rozbieżności zdań, bardzo trafnie mnie pokierowali pod adres oddalony dość konkretnie oddalony od miejsca spotkania. Kilka wspólnych zdjęć (niestety tylko ich telefonem) i już po kilku minutach dotarłem do celu.

(czas na godzinę snu)

Piątek, 4 maja 2012, temperatura: 14.0
dystans: 345.50 (0.00) km, czas jazdy: 12:03

Dookola Europy, dzien 4


Bratyslawia - Ptuj

Od rana padało. Tym spokojniej konsumowałem śniadanie, ale gdy osoba, u której spałem musiała iść do pracy, musiałem wyjść także ja. Windą tym razem osobno. Opady deszczu na szczęście nie były dokuczliwe i towarzyszyły mi w zasadzie tylko do granicy z Węgrami i jeszcze kilka kilometrów dalej. Kawałek za granicą ukazała się ścieżka rowerowa, jednak nie miałem najmniejszego zamiaru nią jechać. Może gdybym miał rower MTB z pełną amortyzacją? Kilka kilometrów dalej jednak, po małej przerwie, pojawiła się ścieżka na którą wjechałem z czystą przyjemnością i podążałem nią tak długo jak tylko była z „bananem” na twarzy – przydałoby się więcej takich dróg, jednak od najbliższego większego miasta jechałem już tylko szosami, bo nie natrafiłem już na żadna inną drogę rowerową z prawdziwego zdarzenia.


Jechało się cały czas całkiem nieźle. Wiatr boczny, czasami lekko w twarz, prawie nie przeszkadzał. Sporo ułatwiało ukształtowanie terenu, generalnie płaskie. Nie spotkałem żadnego szosowca, ale kawałek odpocząłem jadąc za jakimś pojazdem rolniczym.

Po pewnym czasie znudziły mi się te równinne krajobrazy w zasadzie pozbawione lasów, więc postanowiłem sprawdzić, czy uda mi się zajechać nad Balaton. W sumie udałoby się, gdybym rano wystartował wcześniej. Pomijam tutaj fakt, że pisząc relację i analizując mapę dziwię się obranej drodze. Faktem jest też, że w swoim GPSie nie posiadałem mapy Węgier, dlatego jechałem na czuja. Jakby nie patrzeć, było to całkiem ciekawe doświadczenie, pierwszy raz na takim dystansie.

Uwaga na spadające samoloty... i niebezpiecznie wyprzedzających kierowców...


W miejscowości Csorna zatrzymałem się na posiłek i małe zakupy, podczas których rozszalał się intensywny deszcz. Spokojnie wyszukałem w sakwie kurtkę i ochraniaczy na buty i ruszyłem w trasę, nie miałem czasu czekać aż przestanie padać. Na szczęście szybko się rozpogodziło i zacząłem schnąć. W miejscowości Janoshaza uznałem, że lepiej będzie jeśli Balaton sobie odpuszczę.

W Zalalovo zatrzymuje mnie przejazd kolejowy, co wykorzystuję na przywdzianie rękawków. Gdy pociąg się oddalił, oczom moim i nogom ukazał się nie wiadomo jak długo ciągnący się podjazd wijący się serpentynami. Podobało mi się to, jednak jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, abym w planach miał jakieś góry na tym odcinku. Na szczęście okazała się to tylko jednorazowa atrakcja. Za podjazdem trochę zwolniłem, aby popatrzeć na zachodzące słońce. Niestety aparat w telefonie słabo sobie radzi w takich sytuacjach.

W Słowenii od granicy nie ma żadnej innej sensownej opcji, jak dwa km drogą ekspresową. Na szczęście w nocy i z górki. Pół godziny później byłem już w Chorwacji. Może byłoby szybciej, ale chorwacka straż graniczna musiała zamęczać pytaniami:
Gdzie jedziesz i w jakim celu?
Turystycznie, do Słowenii...
Ale po co? Ale jak? W nocy rowerem? Na jak długo?
Dookoła Europy jadę (tutaj pokazuję napisy na koszulce i nieco o tym opowiadam).
Poczułem się, jakbym się cofnął w czasie, chyba z przyzwyczajenia do poruszania się wyłącznie po strefie Schengen. Dosłownie godzinę później miałem powtórkę z rozrywki, tylko że tym razem Chorwat zabrał mi jeszcze więcej czasu.

Jazda nocą wielu osobom kojarzy się z monotonnym nabijaniem kilometrów - żadnych widoków. Tymczasem moje pierwsze kilometry po Słowenii wspominam jako jedne z piękniejszych podczas mojej wyprawy, być może dzięki panu księżycowi. Moja droga wiodła wzdłuż krętej Dravy, której okoliczne łąki (taras zalewowy) pokryte były delikatną mgiełką z której wyłaniały się Chorwackie góry. Do celu dojechałem bez problemu. Ruch samochodowy w zasadzie nie istaniał, a apogeum szczęścia była para policjantów stojących na wjeździe do miasta. Szczęście ma jednak swoje granice, bo okazało się, że żaden z nich nawet słowa po angielsku, ani niemiecku nie wydusi. Pokazałem im nazwę ulicy zapisaną w telefonie, a oni zaczynają mi tłumaczyć w swoim języku, jakby nie widzieli, że nie rozumiem. Jedyne co udało mi się wyłapać, to centrum miasta. Podziękowałem się i pojechałem szukać innych wskazówek, a gdy szybko nic nie znalazłem, zadzwoniłem do Anke z prośbą o wskazówkę, na co po prostu przyjechała samochodem. Pojechaliśmy do niej razem, tj. ja za nią na rowerze.

Wiem jedno, nienawidzę węgierskich kierowców... chociaż podobno słoweńscy nie są lepsi... przekonam się.

Czwartek, 3 maja 2012, temperatura: 24.0
dystans: 305.00 (3.70) km, czas jazdy: 11:03

Dookola Europy, dzien 3


Ustroń - Cieszyn - Bratyslava
Tym razem było trudniej wstać. Łóżko wygodniejsze od hotelowego, do tego wysiłek większy i kumulujące się zmęczenie, aczkolwiek nadal było znikome.

Pierwsze górki traktowałem jako atrakcje, a nie przeszkody. Drogi tego dnia nie sprawiały problemów, chociaż po stronie polskiej trzeba było uważać na pojedyncze dziury. W Cieszynie odwiedziłem kantor i zaopatrzyłem się w dwieście euro na wypadek problemów z płatnością kartą. Okazało się, że na większości trasy nie było z tym najmniejszych problemów, czasem tylko wymagali zamówień powyżej 10-15 euro aby płacić kartą, czasami można było ominąć kolejkę płacąc gotówką... no i kupując prosto od handlarzy przy drodze gotówka była niezbędna.


Po kilkunastu albo kilkudziesięciu pagórkach zaczęło to być uciążliwe, zwłaszcza, że na mojej drodze pojawiło się dziwnie dużo samochodów, w tym także tych największych. Po obiedzie jeszcze godzina interwałowej jazdy i powoli zaczęło robić coraz łagodniej. Wcześniejsze górki jednak trochę sił wymagały, więc przez jakiś czas nie podkręcałem zbytnio tempa, aby trochę wypocząć. Mniej więcej w tym momencie z dość sporą różnicą prędkości wyprzedził mnie jakiś najprawdopodobniej szosowiec. Zareagowałem dość szybko sporym ożywieniem i przyspieszeniem. Mimo wszystko pozostawała między nami dość spora odległość i na jednym z podjazdów się zwiększyła. Później jednak odległość między nami zaczęła stopniowo topnieć, ale wymagało to jazdy w pozycji na lemondce i prędkości prawie 40 km/h. Po około 3-5 km doszło do zrównania się i... chyba nie chciał dać mi odpocząć na kole. Nie pozostawił mi wyboru i go wyprzedziłem po czym jechał jakiś czas kilkanaście metrów za mną, aż skręcił w boczną drogę. Nieco ugasiłem swój ogień w nogach, jednak nie zwalniałem poniżej 30 km/h. Było już prawie płasko i mijałem całkiem sporo szosowców korzystających z popołudniowych godzin. Zawsze było to dla mnie budujące, gdy spotykałem się z ożywieniem ruchu rowerowego.

Naprawdę spory odcinek drogi w remoncie, bez objazdów:



Wieczorem dojechałem do granicy czesko-słowackiej. Po jej przekroczeniu czekała mnie już całkiem prosta droga do jednej z niewielu stolic na mojej trasie. Jadąc długi czas bliziutko wzdłuż granicy z Austrią myślałem o mijanym trójstyku. Szosa po której się poruszałem biegła w niedalekiej odległości od autostrady i jak to w takich przypadkach bywa, słyszałem dziesiątki albo nawet setki aut, ale na odcinku około 50 km minęły mnie raptem trzy, może cztery. Nie miałem czasu wgłębić się w uroki Bratyslavy. Interesowało mnie tylko odnalezienie ulicy, na której mieszkał mój kolejny host. GPS nie był w stanie mnie odpowiednio naprowadzić. Niewiele bardziej pomocni okazali się mieszkańcy miasta. Niezastąpiona okazała się tradycyjna mapa, plan miasta, na który dosłownie tylko rzuciłem okiem na stacji benzynowej, policzyłem ilość skrzyżowań i dojechałem bezbłędnie. Szok, w wieżowcu wyższym niż ten w którym mieszkam znajdowała się tylko jedna winda, tak mała, że dwie osoby z rowerem miały ekstremalny problem, aby się zmieścić.

Tuż przy granicy:


alt = 2018 (po pierwszych 70 km zapowiadało się więcej, ale dalej było już bardziej płasko)
max = 68,7

Środa, 2 maja 2012, temperatura: 27.0
dystans: 337.40 (0.01) km, czas jazdy: 11:26

Dookola Europy, dzien 2


Konin – Ustroń

Po całonocnej burzy, która na szczęście nie zakłócała snu, rano były jeszcze kałuże na drogach jednak pogoda zapowiadała się dobra, a może nawet za dobra. Hotelowy szwedzki stół odwiedziłem kilka razy i spokojnie ruszyłem w drogę czując na plecach sprzyjający wiatr, jednak znacznie słabszy niż dnia poprzedniego. Nogi nie czuły zmęczenia, więc byłem dobrych myśli.

Do najstarszego miasta w Polsce, Kalisza płasko i gładko, z jednym postojem na uzupełnienie bidonów. Po drodze pozdrowił mnie jakiś kierowca, a kilka kilometrów dalej czek na mnie z aparatem i robi mi zdjęcie w pełnym pędzie. Nie poznałem w nim znajomego z serwisu bikestats.pl no w życiu nie widziałem go w tak oficjalnym ubiorze. W mieście zatrzymałem się na porcyjkę makaronu i deser w postaci lodzika i krótką pogaduszkę przez telefon... póki jeszcze byłem w kraju.


Kolejne kilometry mijały prawie tak dobrze jak tez z przed Kalisza, jednak stopniowo jechało mi się coraz gorzej i gorzej, mimo iż wiatr raczej nie przeszkadzał, a mijane okolice można zaliczyć do płaskich. Kryzys był niemożliwy. W grę wchodziło delikatne zatrucie lub nadmiar słońca. Upał był niezaprzeczalnie, świadczyły o tym okupywane wszelkie skrawki cienia. Żadnych termometrów nie dostrzegłem, ale w nie takich upałach się jeździło. W cieniu było niewiele lepiej. Kolejne postoje i witaminy przyjmowane na ciepło w postaci obiadu niewiele zmieniły. W głowie zacząłem obmyślać skróty w względem pierwotnych planów. Tak właśnie doszło do rezygnacji z przejazdu przez Kędzierzyn-Koźle, miasta jednego ze startów etapu tegorocznego Tour de Pologne.


Kierując się na Gliwice zatrzymałem się niedaleko Olesna i zdzwoniłem się ze znajomym, z którym początkowo umawiałem się na Rybnik, a ostatecznie spotkaliśmy się kilka kilometrów przed Pyskowicami. Było to o tyle ciekawe, że nastąpiło to w ciągu dwóch godzin, a dotychczasowym tempie powinno zająć co najmniej trzy. Przede wszystkim się ochłodziło, z kół leciały orzeźwiające krople wody no i... miałem dodatkową motywację. Po drodze miałem jeszcze czas na postój w sklepie. Kupiłem dwa banany, ale problemy miałem aby zjeść chociaż jednego, więc trochę to trwało, zanim je w siebie wcisnąłem, tak więc nadal nie do końca wszystko było dobrze. Naprawdę bardzo się ucieszyłem z widoku kolegi. Powstał jednak drobny konflikt wewnętrzny, z jednej strony miałem dobry rytm jazdy około 100 km do pokonania, a tu słońce już zaszło, z drugiej strony wypadałoby coś zjeść. Razem zajechaliśmy do restauracji niecały kilometr i zamówiliśmy rosół z makaronem. Czas leciał swoim rytmem, a my sobie spokojnie rozmawialiśmy. Po posiłku zamówiłem dokładkę tego samego, a więc kolejna porcja czasu. Było już całkiem ciemno, więc kolega nieśmiało zaproponował mi nocleg u siebie, nie nalegał jednak, gdyż znał plan mojego wyzwania. Ze smutkiem byłem już zdecydowany przystać na tą propozycję, jednak zastrzegłem, że jeśli przed Pyskowicami poczuję, że moc jest ze mną, pojadę przed siebie, a jego odwiedzę być może innym razem. Nie owijając w bawełnę, tak się właśnie stało.

W Gliwicach moje szaleńcze tempo obróciło się przeciwko mnie. Ominąłem setki dziur i dziurek, w drodze, aby wpaść w jedną w ostatnich z możliwych. W efekcie musiałem zmienić dętkę. W trakcie szukania dętki wypadł mi z sakwy aparat, co skończyło się dla niego najgorzej jak to możliwe, nawet chciałem go tam zostawić, byłoby przynajmniej o kilogram lżej. Pozbierałem jednak wszystko co możliwe i pojechałem dalej. Już bez przygód, pokonując podjazdy tak, że aż sam się siebie bałem, a jeden z kierowców który przez chwilę się za mną męczył (z powodu remontu drogi nie miał innego wyjścia) używając nieco niecenzuralnego słownictwa wyraził swój podziw dla mojej jazdy. Do miejsca gdzie czekała na mnie znajoma z serwisu couchsurfing.org jechałem już w zasadzie niesiony tylko tym pojedynczym dopingiem. Tak jak zresztą bywało najczęściej, dzień zakończyłem daniem z makaronu, podpięciem telefonu do ładowania, prysznicem i ułożeniem się do spania, tym razem z pięknym widokiem na góry, więc niejako z automatu szykowałem się na dzień następny.


alt = 1739
max = 43,2

Wtorek, 1 maja 2012, temperatura: 25.0
dystans: 320.10 (0.00) km, czas jazdy: 09:13

Dookola Europy, dzien 1


Trojmiasto - Konin

Rano szybkie pakowanie, na rower i w drogę, tak jak przed każdą wycieczką jednodniową. Delikatnie pisząc, w lekkim pośpiechu uwijałem się, jakbym do wyjazdu miesięcznego się nie przygotowywał i dowiedział się o nim dopiero z telefonu tuż po pobudce. Wrażenie mylne, ale skojarzenie trafne. Oczywiście byłem już w większości spakowany a cała reszta leżała przygotowana do schowania, jednak głowa która ciągle myśli i analizuje zawsze ma wrażenie, że czegoś się zapomniało. Wystarczy wspomnieć o sposobie doboru ekwipunku. Na początku skompletowałem (najpierw na kartce) wszystko, co chciałbym wziąć i co mogłoby być potrzebne, później z pośród 3 śpiworów wybrałem ten który zajmował najmniej miejsca, spośród innych rzeczy pozostały tylko te niezbędne... z tego wszystkiego trzeba było wyłowić najważniejszą część, czyli nieco ponad połowę, by ostatecznie pojechać wyruszyć z domu w ostatniej chwili – nici ze spokojnego przejazdu do Sopotu na start. Z tak spakowanego ekwipunku przydało się prawie wszystko i niczego nie zabrakło. Nie użyłem tylko skuwacza do łańcucha i namiotu, który wzbudził taką sensację, ale była to raczej jednorazowa prowizorka.

W Sopocie czekała na mnie spora grupka znajomych i rodzina, no i kilku mniej lub bardziej przypadkowych obserwatorów. Tak należy to rozpatrywać biorąc pod uwagę piękną pogodę i weekend majowy. W tym miejscu dziękuję wszystkim, którzy nawet z odległych miejsc słali słowa wsparcia.

Start odbył się punktualnie o 10:15. Jeszcze robiłem ostatnie poprawki gdy kończyło się odliczanie Tradycyjnie lemondkę dokręcałem w trakcie jazdy na ulicy Hallera, zupełnie jak podczas maratonu 700 km kilka lat temu, tylko, że tam prędkość była większa. Tutaj na starcie tempo turystyczne, aby pokonać pierwsze kilometry z przyjaciółmi, zwłaszcza, że przez miasto niebezpiecznie jest jechać bardzo szybko, a jeszcze zysk czasowy jest niezauważalny. Nie spieszyło mi się, bo wiedziałem, że cały dzień ma mi wiać w plecy.

Zaraz za centrum Gdańska zacząłem sprawdzać jak bardzo Bóg mnie kocha (podobno kocha szaleńców) i jakim wiatrem mnie poczęstuje. Okazuje się, że bez problemu dało się utrzymywać prędkości przekraczające 40 km/h i to bez napinania się. Tutaj moje tempo utrzymywał tylko Michał, który jechał samochodem i nakręcił kilka ujęć kamerą. Za Pruszczem Gdańskim się pożegnaliśmy - dłuższy postój pod sklepem, w którym chciałem coś dokupić, ale w końcu święto... na szczęście przypomniałem sobie o domowych rogalikach, do tego jeszcze kanapki od Michała. To powinno wystarczyć na dojazd do Nowego lub Grudziądza, zwłaszcza przy tym wietrze. Na wszelki wypadek już dwie godziny później zatrzymałem się na obiad w restauracji nad jeziorem Rakowiec. Było tak majowo, sympatycznie, smacznie i do tego wi-fi, że chyba przesadziłem z przerwą, ale w końcu jechałem z taaakim wiatrem. W sumie to jedna z pierwszych rzeczy jaką mógłbym zmienić, czyli wykorzystywać warunki, zamiast trzymać się planu.


Wiatr nie osłabł, ja też nie, więc średnia prędkość rosła dalej. Ruch na drodze głównej znikomy, ale jednak był, więc aby sobie odpocząć, skręciłem na Dragacz i do Grudziądza dojechałem wzdłuż Wisły. W Grudziądzu zaczęło mi brakować picia i o mały włos nie zafundowałem sobie mleka z mlekomatu do bidonu, niestety jednak nie miałem drobnych. Także w Grudziądzu pewna blondynka ob trąbiła mnie i ręką sugerowała, abym zjechał z jezdni na ścieżkę rowerową (bardzo nierówną i pełną pieszych). Faktycznie był zakaz jazdy rowerem, ale na terenie zabudowania obowiązuje ograniczenie do 50 km/h a ja jechałem około 45 km/h. Pozostawię to bez komentarza. Tak oto pierwszy raz udało mi się dojechać do Torunia w czasie poniżej 6 godzin (samej jazdy). Ostatecznie na noc pojechałem do Konina. W hotelu zameldowałem się dość późno, gdy na jednej ze stacji postanowiłem przeczekać załamanie pogody, później na drugiej jeszcze raz, ale ostatecznie i tak byłem mokry, nie przestawało padać, więc i tak byłem zmuszony nachlapać nieco w hotelu. Generalnie przez godzinę zanim wjechałem w to zjawisko, obserwowałem błyskawice na horyzoncie i trochę przerażała mnie świadomość, że jadę w sam środek tego frontu. Rower odpoczął w biurze menadżera hotelu.


alt = 1237 m
max = 68,5

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl

Stronę odwiedziło osób. On-line jest osób na stronie.